Pamiętasz internet sprzed dekady? Był jak globalna biblioteka połączona z tętniącym życiem placem targowym – miejscem tworzonym przez ludzi, dla ludzi. Dziś, choć z pozoru wygląda podobnie, jego fundamentalna natura ulega gwałtownej przemianie.
Coraz bardziej przypomina gigantyczną, zautomatyzowaną farmę serwerów, w której maszyny prowadzą ożywione konwersacje głównie między sobą. Za kulisami rewolucji AI, którą obserwujemy na co dzień, odbywa się cicha, lecz potężna transformacja: internet staje się paliwem i poligonem treningowym dla sztucznej inteligencji.
Proces ten generuje niewyobrażalną ilość ruchu, którego prawdziwego celu i skali większość z nas jest zupełnie nieświadoma.
Głównym motorem tej zmiany jest samonapędzający się mechanizm, w którym boty AI masowo indeksują sieć, aby trenować kolejne, jeszcze potężniejsze modele. Ten cykl, przypominający mitologicznego Uroborosa – węża zjadającego własny ogon – generuje olbrzymie, często ukryte koszty, obciąża globalną infrastrukturę i rodzi fundamentalne pytania o przyszłość cyfrowej informacji. Czas przyjrzeć się, kto naprawdę stoi za tą falą automatyzacji i jakie są tego nieoczywiste konsekwencje.
Nowy władca internetu – bot AI
Liczby nie kłamią. Najnowsze dane pokazują, że niemal 40% całego ruchu w internecie jest dziełem botów. To już nie jest margines, to potężna siła, która kształtuje cyfrowy krajobraz. Co jednak ważniejsze, motorem napędowym tych zmian są boty napędzane przez sztuczną inteligencję, które odpowiadają już za 80% aktywności w swojej kategorii.
To one, a nie proste skrypty spamujące, są dziś prawdziwymi władcami sieci.
Kto zatem pociąga za sznurki? Odpowiedź może być zaskakująca. Choć oczywistymi podejrzanymi wydają się Google czy OpenAI, twórca ChataGPT, to w wyścigu o masowe pozyskiwanie danych na czoło wysunął się inny gigant.
To Meta generuje ponad połowę ruchu związanego z indeksowaniem na dużą skalę, wyprzedzając w tym względzie Google i OpenAI razem wzięte. Ta informacja rzuca światło na skalę “żniw danych”, jakie prowadzą największe korporacje technologiczne.
Nie chodzi tu już tylko o ulepszanie wyszukiwarki czy asystenta AI – to globalna operacja pozyskiwania surowca, który napędza całą rewolucję technologiczną.
Wielkie “żniwa danych” – po co to wszystko?
Cel tej zmasowanej aktywności jest prosty: pozyskiwanie danych (scraping) do trenowania Wielkich Modeli Językowych (LLM). Można porównać internet do niewyczerpanej kopalni surowców, a boty AI do w pełni zautomatyzowanych maszyn górniczych.
Działają 24/7, przekopując się przez miliardy stron, artykułów, komentarzy i fragmentów kodu. Im więcej zróżnicowanego “urobku” zbiorą, tym potężniejszy, bardziej “inteligentny” i wszechstronny model AI można zbudować.
W ten sposób realizuje się paradoks “zjadania własnego ogona”. Maszyny tworzą ruch w sieci, aby uczyć inne maszyny, które w niedalekiej przyszłości same zaczną generować ogromne ilości treści. Te treści z kolei staną się pokarmem dla następnej generacji AI.
To zamknięty obieg, w którym rola człowieka jako twórcy i odbiorcy informacji staje się coraz mniej centralna.
Niezamierzone konsekwencje, realne koszty
Ta rewolucja nie odbywa się bezkosztowo. Pierwszą ofiarą jest infrastruktura. Nawet “legalny”, niezłośliwy ruch botów, ale prowadzony na masową skalę, może całkowicie zatykać serwery. Jego charakterystyka dostępu, polegająca na wysyłaniu tysięcy żądań w krótkim czasie, generuje efekty niemal identyczne z atakami typu DDoS (Distributed Denial of Service), prowadząc do spowolnienia lub całkowitego paraliżu usług.
Z perspektywy biznesu oznacza to pojawienie się swoistego “ukrytego podatku od AI”. Każda firma, która utrzymuje stronę internetową, nieświadomie ponosi koszty tego globalnego treningu. Płaci za dodatkową przepustowość i większą moc obliczeniową serwerów, aby obsłużyć armię botów zbierających dane.
To forma przymusowej dotacji na rzecz rozwoju technologii, za którą płacą wszyscy obecni w sieci, często nawet o tym nie wiedząc. Dochodzi do tego również problematyczna kwestia własności intelektualnej – masowy scraping to w istocie zautomatyzowane kopiowanie treści na niewyobrażalną skalę, co już teraz prowadzi do licznych sporów prawnych na całym świecie.
Efekt echa i przyszłość skrzywiona przez dane
Być może najpoważniejszą długofalową konsekwencją jest jednak ta o charakterze informacyjnym i kulturowym. Znamienny jest fakt, że aż 90% całego ruchu związanego z trenowaniem AI koncentruje się w Ameryce Północnej.
Oznacza to, że modele językowe, które mają ambicję stać się globalnymi narzędziami, uczą się na danych przefiltrowanych przez pryzmat jednego kręgu kulturowego, językowego i gospodarczego.
W ten sposób, nieintencjonalnie, budujemy globalną sztuczną inteligencję z bardzo silnym, “amerykańskim akcentem”. Jej rozumienie świata, subtelności kulturowych, a nawet systemów wartości będzie nieuchronnie stronnicze.
Rodzi to fundamentalne pytanie o neutralność technologii, która ma kształtować naszą przyszłość. Czy AI będzie w stanie zrozumieć problemy i konteksty mieszkańców Europy Środkowej, Azji Południowo-Wschodniej czy Afryki z taką samą precyzją, jak te dotyczące Doliny Krzemowej?
Tworzymy potężne narzędzie, które może utrwalić istniejące nierówności informacyjne, zamykając nas w globalnej bańce filtrującej.
Internet, jaki znaliśmy, odchodzi w przeszłość. Z medium tworzonego przez ludzi dla ludzi, staje się przede wszystkim infrastrukturą dla rozwoju sztucznej inteligencji. Ta zmiana niesie ze sobą obietnicę niezwykłego postępu, ale także ryzyka, które dopiero zaczynamy rozumieć.
Największym wyzwaniem może okazać się moment, w którym treści generowane przez AI zdominują sieć do tego stopnia, że kolejne generacje modeli będą uczyć się głównie na nich. Czy grozi nam wtedy cyfrowa “degeneracja”, era informacyjnego recyklingu i utraty połączenia z rzeczywistym, ludzkim doświadczeniem?
Zrozumienie tego zjawiska to dziś kluczowe zadanie nie tylko dla inżynierów, ale dla każdego, kto chce świadomie poruszać się po cyfrowym świecie. Musimy nauczyć się zarządzać tą nową, zautomatyzowaną rzeczywistością, zanim ona zacznie w pełni zarządzać nami.